Polacy, podnieśmy WYSOKO głowy! Właśnie wróciłam z dwutygodniowego urlopu w Stanach. Poniżej o tym, czego się nauczyłam, co sobie przypomniałam. I oczywiście kilka fotek!
Czego nauczyłam się na urlopie w USA?
1.Polska jest piękna i nie brak nam absolutnie niczego.
Zacznę od tego, że kiedyś miałam w głowie przekonanie, że my tu w Polsce to bidę klepiemy. Na pewno w jakiś sposób tak było, tego „gorszego, polskiego” świata doświadczyli nasi dziadkowie, a także rodzice. Kiedy byłam w Waszyngtonie za czasów szkoły podstawowej, wydawało mi się, że frytki i lody na śniadanie to największy luksus świata. Serio.
Wróciłam wówczas do kraju z przekonaniem, że kocham Polskę, ale jeszcze wiele przed nami do nadrobienia na świecie.
Gdy byłam w Kalifornii i całym zachodnim wybrzeżu jakieś 7-8 lat temu, różnica między Polską a USA nie zarysowywała się już tak wyraźnie. Świadomość tego, jak zdrowo jeść i miło żyć, była już u mnie większa, miałam na karku kilkanaście doświadczeń podróżniczych po Polsce i Europie, a tym samym szerokie spektrum porównania. Wówczas Stany zachwyciły mnie parkami krajobrazowymi i doskonałą organizacją chyba wszystkiego – od lotniska, przez atrakcje turystyczne, aż po rozbijanie namiotu w Wielkim Kanionie. Do dziś pamiętam „stanowiska namiotowe” – każdy namiot miał swój stolik, dwie ławki, grill, skrzynię na jedzenie (ochrona przed niedźwiedziami), drewno na opał. Budziło to mój zachwyt.
Teraz wracam ze Stanów – z Nowego Jorku, gdzie biegłam maraton (zdjęcia i wrażenia niebawem w osobnym poście, a jakże!) oraz z Florydy, gdzie odpoczywałam. Ktoś by powiedział, że to piękne miejsca. A ja napiszę, że NIC PIĘKNIEJSZE OD POLSKI.
Tak się składa, że w dniu 11 listopada, w 100tną rocznicę Święta Niepodległości, byłam niedaleko Miami. W okolicach tego Święta moje dzieci trzymały flagę biało-czerwoną – podczas parady narodów w Nowym Jorku, podczas biegów czy odbioru pakietów startowych. Polska była w Stanach widoczna.
Napiszę też o czymś innym. Z innego punktu widzenia.
Podczas całego tygodnia widziałam też parę razy na dobę amerykański patriotyzm. Ksiądz na mszy w kościele w mieście Orange City (można oglądać zwykłe, aczkolwiek cudne amerykańskie domy!) podczas kazania dwa razy powiedział: „I’m proud to be American”. I dostał głośne brawa od modlących się. Flaga amerykańska wisi na co trzecim domu. Wisi przed każdą atrakcją turystyczną. Jest na prawie każdym bilecie wstępu do turystycznej atrakcji.
Pani w hotelu w Miami (z pochodzenia Włoszka) mówi przy powitaniu: „Welcome to paradise”. Kelner we włoskiej restauracji, który uciekł z Rzymu w poszukiwaniu pracy – wypowiada się z pewną dumą o amerykańskich zwyczajach, jakie przejmuje. Amerykanie nie potrzebują obchodzić swego narodowego święta, by patriotyzm był wyraźnie widoczny w ich miastach, domach, sercach.
Też tak powinno być u nas! Polska NIEPODLEGŁA NIECH ŻYJE! Niech żyje NA CO DZIEŃ!
365 dni w roku – w przedszkolach, szkołach, nad szyldami polskich, rodzinnych firm – Polska niech żyje!
I nie mam na myśli komentowania naszej sceny politycznej. Jestem daleka od tego.
Mam na myśli piękno naszego kraju i dumę, jaką każdy Polak powinien nosić w sercu i pokazywać innym z identycznym, majestatycznym przekonaniem, jak mówią o swoim kraju mieszkańcy USA. Nie tylko „rodowici” Amerykanie.
Mamy piękne parki krajobrazowe, mamy czyste, złote plaże. Mamy góry. Cudowne jeziora i lasy. Zielone miasta. I piękne rodzinne biznesy! (polecam ostatni nr Forbesa, i cały rok 2019 – Forbes ma pisać o firmach rodzinnych, wreszcie! ). Mamy mnóstwo innych fantastycznych rzeczy, o jakich piszę poniżej w kolejnych punktach.
2.Jedzenie.
Nie wiem, jak to napisać, by było grzecznie. Posłużę się słowami mojej córki, lat 5, której zabroniłam mówić przy posiłku: „ble!” Wówczas Łucja ukuła sobie zwrot: „Mama, to jest niepyszne„.
I każdy wie, przy stole, co to oznacza 😀
Zatem, delikatnie mówiąc, jedzenie w USA jest niepyszne.
To, co mamy w Polsce – warzywa i owoce z polskich upraw -nasze maliny czy jabłka – o, to jest fenomen! W USA każdy owoc, oprócz bananów i winogron, i arbuzów, był jakiś „niedorobiony”. Nawet – paradoksalnie – borówka amerykańska! Owsianka z kawałkami jabłek smakowała jak guma. Sałatka z jajkiem miała tłusty sos, ledwo wyczułam liścia sałaty lodowej (bo roszponki, rukoli, botwinki, jarmużu, szpinaku – po prostu nie ma).
W Stanach je się albo słono, albo słodko. I oczywiście tłusto. Konserwanty są na porządku dziennym, produkty ekologiczne w zwykłych sklepach są nie do znalezienia. Lodówki pełne są półproduktów, których skład odstraszyłby nie tylko mamę małych dzieci, ale także zwykłego faceta, który niewiele wie o jedzeniu, a po prostu nie chciałby się zrobić od tego jedzenia zielony.
Na śniadania w hotelach z basenem i podgrzewaną w nim ciepłą wodą – zatem jakiś tam standard miały – podaje się tylko tosty, odmrażane białe bułki, i dżemy – które nazywa się „jelly”. Kawałków owoców nie znajdziesz w nich za cholerę.
I znowu – ja nie narzekam. Jadłam gofry,pizzę, zajrzałam dwa razy do włoskiej knajpy, trochę mieliśmy jedzenia z Polski. Każdy kraj jest jakiś i trzeba to akceptować. Chcę tylko napisać, że nasza kuchnia polska, jak i świadomość wagi jakości pożywienia oraz dostęp do zdrowej żywności – to po prostu jest coś. Bądźmy dumni z malinowych pomidorów, marchewki z domowego ogródka i soków wyciskanych z buraka na świeżo. Po prostu.
3. Ochrona środowiska.
Ten punkt zostawię bez komentarza. U nas za plastiki się płaci. Modne są torby materiałowe. Kwitnie biznes eko.
W Stanach 5 rzeczy w supermarketach pakują do 4 plastikowych torebek (osobno ubrania, chemia, jogurty, owoce). Śniadania je się w hotelach 3* z plastikowych sztućców, pije kawę w plastikowych kubeczkach. Zarówno w Nowym Joru, jak i na Florydzie, w 8 miejscach, w jakich spałam – ten sam problem- TONY PLASTIKU wyrzucanego codziennie przez turystów do dużych, czarnych worków na śmieci. Trudno jeść inaczej, musiałbyś mieć swój własny zestaw talerzy, zabranych z domu.
Może ktoś z Was był niedawno w USA i akurat trafił inaczej? Bardzo mnie to ciekawi.
Nie mniej jednak:
Polsko – Ty w temacie ochrony środowiska i świadomości recyklingu też masz się całkiem dobrze! Serio.
4.Ludzie w USA są bardzo mili.
Tu wielki plus dla Amerykanów. Są bardzo mili. Bardzo.
Starają się pomóc w wielu sytuacjach. Na wszystkie kontakty z nimi, jakie miałam, od wyjścia z samolotu na lotnisku w NYC, po Key West i północną Florydę, przez obsługę metra, wynajem samochodu i zakup lodów – naprawdę wszyscy są bardzo mili.
Czarny czy biały. Hindus czy Chińczyk – każdy się uśmiecha. Stara się pomóc. W całym tym zwiedzaniu natknęliśmy się tylko na jedną średnio miłą panią przy odprawie na lotnisku. Może, jak to mówią, wyjątek potwierdza regułę.
Pozytywna postaw. Amerykańskie bycie „polite”. To bardzo uderzające jest. Ludzie w metrze sami pomagają dojechać do celu, nie musisz ich pytać. Kiedy nie wiesz, jak dojść do danej atrakcji turystycznej, każdy stara się pomóc. Mają cierpliwość, by to samo tłumaczyć po 2-3 razy. Zagadują. Widać, że optymizm w pierwszym wrażeniu mają po prostu dobrze opanowany.
Nie wspomnę o tym, że często pomagają ludzie biedniejsi, tacy, którzy pracują na najniższych stanowiskach. Osoby sprzątające, osoby kontrolujące ruch w metrze, ochroniarze. Naprawdę czują tam sens swojej pracy.
I to jest świetne. I to zapamiętam. I to jest warte odnotowania.
Dla kontrastu: Dwa dni przed wylotem na urlop prowadziłam szkolenie w Warszawie. Jadąc tam pendolino, słyszę tekst od pani obok, która jedzie w celach służbowych również do Warszawy. Pani ledwo co wsiadła, a komentuje: „Ale ciasno, za takie pieniądze”. Otóż okazało się w trakcie, że ta pani pracuje w zarządzie jednej ze znanych, trójmiejskich firm (!!). I jedzie się szkolić do Golden Tulip 4* w centrum Warszawy. Dzwoniła powiedzieć, że spóźni się na szkolenie – więc usłyszałam, chcąc nie chcąc.
Zarówno pendolino, jak i prestiż hotelu, powinny zobowiązywać. To są naprawdę dobre warunki podróży służbowej. Ale jak widać, nie dla niej.
Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że jako naród ciągle jednak narzekamy. A PO PROSTU NIE WARTO. Szkoda życia. Doceńmy to, co mamy! Bo mamy naprawdę wiele! Stany Zjednoczone, choć piękne i ciekawe, to żaden raj utracony.
5. Msza święta odprawiana jest na wesoło.
Cudowne doświadczenie. Byliśmy dwa razy w kościele (o mszy w Katedrze Św. Patryka w NYC jeszcze napiszę), i dwa razy było to bardzo radosne przeżycie.
Ksiądz w Orange City wita się z wiernymi, podaje rękę. Pyta moje dzieci: „Are you ready for church today?”, a sam dodaje „Well, I’m not”. Ale jest kwadrans do mszy i ma jeszcze czas 🙂
Na kazaniu ksiądz opowiada dowcipy, a życząc nam miłej niedzieli mówi: „Idźcie z rodziną napić się Martini”. I może to wyglądać na bagatelizowanie wiary. Nic bardziej mylnego. Pięknie gra podczas całej mszy zespół muzyczny, komunię przyjmuje 80% obecnych w kościele. Przed wejściem na mszę rozdawany jest jej program, spis pieśni, nazwiska osób, które służą do mszy, informacje o konkretnych wersetach z Biblii, jakie będą czytane. Podaje się też informacje o tym, ile zebrano w zeszłym tygodniu na tacy.
Po mszy ludzie zostają na wspólne spędzenie czasu na terenie parafii. A samo kazanie? Było o tym, jak wiele zawdzięczamy Bogu, z hasłem przewodnim: „Nie byłbym tutaj, gdyby nie Bóg„. I dodam jeszcze, jak wiele w USA modlitw porusza temat terroryzmu i jak wielkie milczenie obejmuje wówczas kościół. Bardzo czuć wówczas wsparcie wspólnoty.
6. Relacja z mamą.
Na koniec napiszę, że pobyt w USA jeszcze bardziej umocnił moją relację z rodziną, szczególnie z Mamą. Wiem, że podróż trwająca ponad dobę nie leży w jej kręgu zainteresowania. Wiem, że spanie w samolocie to nie jej życiowa pasja, ani jazda nowojorskim, co tu dużo mówić – średnio pachnącym – metrem.
Ale wiem, że przeżyła. I wiem, że zrobiła to dla mnie. Zaopiekowała się dziećmi, gdy ja z mężem biegłam maraton. I było to jedno z naszych piękniejszych przeżyć w USA – maraton, podczas którego wiwatuje Ci z polską flagą cała rodzina.
Ale o samym maratonie, -o już w kolejnym poście niebawem. Teraz rzuć okiem na inne fotki 🙂